Strona główna

Wiosna już na Wolin przyszła
Czyli XXXIV "Vineta"

Książki to nie cała życia treść,
Każdy student chce coś z życia mieć.
Gdy wabią Cię bezdroża, fale kuszą morza
Porzuć smutki, na rajd z nami jedź.

Najwspanialszy jest „Vineta” rajd
Lasy, morze to też istny raj
Czy słońce, czy deszcz pada, łazi tu gromada
Maszerując na studencki rajd.

(tekst wg. śpiewnika AKT, piosenka pt. „Wiosna na Wolinie”)

vineta Wyruszyliśmy w sobotę rannym pociągiem. Celem było Warnowo, z którego rozpocząć się miała nasza wędrówka; w tym roku z metą w Miedzyzdrojach w położonej na skraju lasu, przy wejściu do Wolińskiego Parku Narodowego SP nr 1.

Znaliśmy ją już z zeszłego rajdu, a szczególnie dobrze wbiła nam się w pamięć jej zimna, niepospolicie twarda, betonowa podłoga - to nie to samo co mięciutki parkiecik w sali gimnastycznej szkoły w Wolinie, ale nic to, przecież i tak spanie tej nocy miało być symboliczne. Na stacji w Warnowie spotykamy "naszych" - trzyosobową grupę pod dowództwem Robradka ukrywającą się pod pseudonimem "trasa narciarska". Nazwa ta powstała prawdopodobnie na motywach starej bałtyckiej legendy o wędrowcach na biegówkach, którzy kiedyś wiosną wyłonili się z piany gdzieś w okolicach Wisełki... Nasi znajomi nie wyglądali jednak na amatorów sportów zimowych(?). Po krótkiej konsultacji turystyczno - towarzyskiej i wymianie informacji o pozostałych trasach rozstaliśmy się. Oni energicznym krokiem ruszyli do Wisełki, a my zniknęliśmy w leśnych ostępach, aby stały się ciałem słowa pieśni: "Znowu przed nami nie wydeptany szlak, dla nas dróg nowych nie będzie nigdy brak".

„Gwoździem programu”, który stanowi już rodzaj rodzinnej i rajdowej tradycji, było poszukiwanie głazu Mieszka - zgodnie ze zwyczajem zakończone brakiem rezultatów. Legendarny ten pomnik przyrody nieożywionej posiada magiczną właściwość przemieszczania się nie tylko na wszystkich dostępnych mapach wyspy Wolin, ale również, czego dowiodły kolejne ekspedycje badawcze, wędruje on po wzgórzach nadmorskiej moreny. Jak  dotąd przez lata, które upłynęły odkąd znany tropiciel kamieni Stefan Błażejewicz ostatni raz go widział, musiało to przebiegłe głazisko odturlać się co najmniej kilkaset metrów!

Drugim strategicznym celem była budka stróża przy bramie ośrodka URM - u. Tutaj nie sprzyjało nam szczęście. Stróż nie pozwolił nam na przemarsz (w zeszłym roku udało się bez przeszkód dojść tą drogą nad morze). Okazuje się, że panowie urzędnicy nie życzą sobie, by obcy (czyt. "my") snuli się po ośrodku w czasie ich urlopu. Następny punkt programu odbył się zgodnie z planem - zaczęło padać! Po chwili wahania podreptaliśmy kilometr (zdaje się, że na wybrzeżu ta jednostka odległości jest odrobinę dłuższa) do dzikiego przejścia nad morze, które polecił nam strażnik bramy urzędniczego raju. Bałtyk powitał nas gwałtownymi porywami wiatru i zacinającym deszczem, przed którym schroniliśmy się w opuszczonej strażnicy WOP. Spożywając tzw. obiad wspominaliśmy nieugiętych pseudonarciarzy, którzy prawdopodobnie gdzieś daleko między Wisełką a Międzyzdrojami dzielnie podążali do mety i... ciepłej herbaty. My tymczasem rezygnując z uroków polskiego wybrzeża wróciliśmy w las i chroniąc się w nim przed porywami wiatru doszliśmy do zagrody żubrów.

Do mety - jednej z najpiękniej położonych podstawówek w województwie przybyliśmy po 18.00. Spotkaliśmy tu grupę starych klubowych znajomych, a wśród nich NCNWW (Najważniejszego Człowieka na Wyspie Wolin) - szefa rajdu, czyli Kubę. Razem, jako pierwsi z przybyłych tego dnia wędrowców, przekroczyliśmy gościnne szkolne progi. Wnieśliśmy plecaki i nie tracąc czasu oraz ostatnich a zarazem pierwszych tego dnia promieni słońca ruszyliśmy na molo.

Tam czekał na nas malowniczy widok, którego nie ośmielę się nawet próbować opisać, ale który każdy może zobaczyć patrząc o zachodzie słońca na zielono - majowy klif (najlepiej jedzcie na następną "Vinetę").

Wieczorem atrakcje mnożyły się szybciej od liczby uczestników. Nasycić można było zarówno ciało, jak i duszę. Rarytas kulinarny - tradycyjną rybkę morską, tym razem podano w nowej smakowitej aranżacji, czyli smażoną na grillu pod czujnym okiem Moniki Dż. Później jak zwykle długie godziny przy ognisku, przywitanie z "krewnymi i znajomymi królika" przybyłymi z pozostałych tras i pieśni: przywiezione z całej Polski przez członków "Bardzo Ważnej Komisji", nasze klubowe hity oraz anglojęzyczne songi w wykonaniu Nicka (pierwszego poddanego brytyjskiej królowej, który szczęśliwie ukończył rajd szczecińskich studentów) być może pewnego dnia przeczytacie jego wspomnienia w podręczniku survivalu pt. "Przetrwać na Wolinie"s (albo innej równie poczytnej pozycji wydawniczej - choćby np. "Życie seksualne dzikich").

Głównymi atrakcjami drugiego dnia był statek oraz... Gumiś (wg ankiet CBOS-u większość klubowych kobiet wymienia w odwrotnej kolejności...). Pierwszy pirat polskiego wybrzeża powitał nas w pełnym umundurowaniu (+papuga) w Świnoujściu, skąd wypłynęliśmy w parogodzinną drogę powrotną (jak to Kroki - zawsze pod prąd). W tej przepięknej podróży, tak jak zawsze od ponad trzydziestu lat, towarzyszyły nam dźwięki gitary, piękna pogoda i kilometry zielonych krajobrazów. Dopiero po południu przy fontannie na placu Orła Białego Kuba wreszcie głęboko odetchnął. XXXIV Rajd "Vineta" dwukrotnie oficjalnie zakończony przeszedł do historii.

Maria, córka Błażeja
Wróć do:
© AKT „Kroki” Web Design Team             Grafika: Wojciech Kostecki