Strona główna
AKT Kroki » Archiwum

BESKID NISKI I BIESZCZADY

16. 07.
Ze Szczecina wyruszyli: Daga Chreptowicz (kierownica), Ania Lewandowska, Grażyna Dukiewicz, Kuba Idziorek i Staff (Paweł Stawicki). Ja, jak to najczęściej bywa, musiałam "łapać" ich po drodze. Tym razem jednak (w przeciwieństwie do zeszłych wakacji) wsiadłam w odpowiedni pociąg i dojechałam do Tarnowa, gdzie szczęśliwie spotkaliśmy się (jest już 17.07.).

17.07.
Na zwiedzanie Tarnowa nie mieliśmy niestety czasu, musieliśmy bowiem pojechać do Gorlic Zagórzany. Stamtąd pojechaliśmy do Gorlic, dzięki Ani i Dadze, które "nałapały" stopów dla całej naszej gromadki. Z Gorlic odjechaliśmy dopiero po południu na Przełęcz Małastowską. Wreszcie byliśmy na szlaku! Zdobyliśmy Magurę Małastowską oraz obejrzeliśmy zabytkowy cmentarz. Następnie wędrowaliśmy sobie, mijając urocze łemkowskie wioski, m. in. całkowicie wymarłą - Banicę. Nareszcie, po bardzo ciężkim dniu, zeszliśimy do Bacówki PTTK w Bartnem, gdzie rozbiliśmy namioty. Daga, Ania, Staff i Kuba dość szybko zasnęli, zaś ja z Grażyną wybrałyśmy się na ognisko, które paliło się w najlepsze i którego nikt nie pilnował. Posiedziałyśmy tam naprawdę dłuższą chwilę, gdy pojawił się druh, z którym wdałyśmy się w niebanalną rozmowę. Poszłyśmy spać (jest już 18. 07.).

18.07.
Tego dnia szlak zaprowadził nas na Magurę Wątkową - taki całkiem wysoki szczyt Beskidu Niskiego. Po drodze spotykaliśmy bardzo sympatycznego chirurga z Poznania - Roberta. Dalej wędrowaliśmy już razem. No i Czechów, którym udzieliliśmy informacji, pokazaliśmy mapę (...), oni zaś z wdzięczności ofiatowali nam koraliki i czekoladki. Następnie zeszliśmy do Krępnej - sporej wsi nad Wisłoką. Ja i Grażyna byłyśmy tak zmęczone, że prawie od razu po jedzonku położyłyśmy się spać, a pozostali poszli do knajpy nad tamą. Tam zawarli znajomość z miejscową młodzieżą i jednym klawiszem. A wszystko to przy wspaniałej muzyce disco - polo. Daga z Anią były wielokrotnie i usilnie wyciągane na parkiet, ale jakoś z marnym skutkiem. Noc ta była bardzo zimna.

19.07.
Rano zwiedzamy Krempną - przede wszystkim uroczą cerkiew. Żegnamy Roberta i jedziemy do Dukli. Tam zwiedzamy Zespół Pałacowy, muzeum z czołgiem, samolotem i miłorząbem, a także kościoły, rynek. Zaglądamy też do klasztoru, gdzie przez pewien czas przebywał św. Jan z Dukli. Potem wyjeżdżamy do Trzciany, skąd żmudną drogą dochodzimy do Zawadki Rymanowskiej. To właśnie tam mieści się baza SKPB zLublina. W ich posiadaniu jest piękna łemkowska chata, spichlerz, studnia z żurawiem i spory kawałek pola namiotowego. Wszystko ciągle remontowane. Piękne miejsce, wspaniała okolica. Ludzie sympatyczni, pomocni i gościnni. Polecam tą bazę każdemu turyście. Wieczorem wybraliśmy się na spacer - jest piękna letnia pogoda. Daga nie wiadomo kiedy (zwyczajem z poprzednich wakacji) oparzyła się w nogę Barszczem im. Sokołowskiego, którego centrum jest właśnie Zawadka. Nie jest to zupa, lecz bardzo groźna roślina, której opary wywołują poważne oparzenia. Nocą słyszeliśmy: "zabij go", "granat", "padnij" - tak, młodzi ludzie z Lublina też potrafią grać do świtu w mafię ...

20.07.
Od rana było tak duszno i gorąco, że nie mogliśmy wyruszyć w góry - było to po prostu niewykonalne. Nie było sensu się męczyć, skoro chcieliśmy przyjemnie spędzić ten okres wakacji. Z wielkim trudem udaliśmy się nad pobliską rzekę, gdzie byczyliśmy się przez cały dzień. No, prawie przez cały dzień - bowiem po południu Daga stwierdziła, że jej poparzenie jest jednak warte pomocy lekarskiej. Obeszłyśmy więc całą sporą Zawadkę w poszukiwaniu jakiegoś lekarza. Niestety, pani doktor, która mieszka w rejonie największego skupiska Barszczu, nic o nim nigdy nie słyszała i ze zdziwieniem oglądała poparzenia. Najbliższy lekarz był w Dukli, gdzie udałam się z Dagą "stopem". Chyba jednak niepotrzebnie, bo ów lekarz też nie wiedział, co to za roślina... Czekając za drzwiami gabinetu, słyszałam jak Daga instruowała lekarza. Wyszła po chwili z udzieloną sobie fachową pomocą. Również "stopem" wróciłyśmy do bazy. Noc spędziliśmy w wesołej gromadzie przy ognisku, z gitarą.

21.07.
Udaliśmy się do Komańczy. Piechotą, chociaż nadal było potwornie duszno i strasznie gorąco. Po jakimś czasie postanowiliśmy dojechać tam, "stopem", oczywiście. Rozdzieliliśmy się na pary i po niedługim czasie spotykaliśmy się wszyscy u celu. Włóczyliśmy się po okolicy. Zwiedziliśmy jedną cerkiew starą i jedna nową, oraz skansen, który znajduje się przy tej nowej. Jest on naprawdę fenomenalny - klepisko, krosna, pojemnik do ubijania masła, itp. By wydostać się stamtąd, złapaliśmy znowu "stopa" - jednym się udało (Ania i Daga są w tym najlepsze), inni wrócili na przystanek PKS (pozostali). Dotarliśmy do Cisnej, gdzie rozbiliśmy namioty w "centrum", za pubem. Wieczorem wybraliśmy się do Siekirezady - niesamowitej knajpy, którą możemy polecić każdemu. Na ścianach płaskorzeźby i portrety diabłów, czarownic i wszystkich czartów. Na stołach powbijane siekiery, zamiast popielniczek przywiązane łańcuchami wiadra pełne niedopałków. Muzyka "czaderska" - śpiewaliśmy niezłe kawałki Kultu. Trunki też były wyborne - po jednym jabolku czereśniaczku człowiek od razu miał dobry humor. Czuliśmy się tam naprawdę wspaniale, wszystko nam się podobało. Nawet woda ze studni głębinowej o 3 nad ranem nie była zimna. A może to też wpływ owego jabolka?! Poza tym my - kobiety - zakochałyśmy się bez pamięci w miejscowym playboyu Rysiu, który był mistrzem parkietu w Siekierezadzie. Co prawda nie był on w stanie zbyt szybko poruszać się po nim, jednak mógł zaspokoić każdą znajdującą się na nim kobietę. Chwiał się więc w sobie znanym rytmie, "przytulając" okoliczne dziewczęta. Rysiu w ogóle był mężczyzną przystojnym, w sile wieku; miał gęstą brodę, rozmarzony wzrok. No i ten jego niebanalny strój ... niewiadomo co pierwsze ze swojej garderoby przepił. W każdym bądź razie był niesamowity. Na tyle silny, że mógl sam wyjść z knajpy (co się rzadko tam zdarzało i gdzie można było się potykać o leżących wszędzie ludzi, zmęczonych trudami wieczoru). Ach, Rysiu ... wspominamy Cię nieustannie.
Po tak udanej imprezie udaliśmy się wreszcie na zasłużony odpoczynek.

22.07.
Ewakuowaliśmy się "stopem" do Wetliny. Podróż była wręcz niesamowita. Tym razem podzieliliśmy się na dwie trójki: pierwsza to ja, Grażyna i Staff , a druga - Daga, Ania i Kuba. Stajemy w dalekiej odległości od siebie. Pierwszy odjechał Kuba, którego dziewczyny zapakowały do samochodu przerażonego małżeństwa. Niestety ów samochód nie jechał do samej Wetliny i Kuba za jakiś czas miał kilka kilometrów dalej "łapać" szczęście. Moja trójka dzielnie stała i machała. Po jakimś czasie zatrzymał się przed nami piękny zielony mikrobus, z którego wychyliły się roześmiane twarze Ani i Dagi w towarzystwie chyba pięciu starszych panów (...) Jeszcze nie zdołaliśmy ochłonąć, gdy już nas zapakowały do środka. Po drodze rozglądaliśmy się za Kubą, ale nigdzie go nie było widać. Oznaczało to, że pewnie już pojechał. Dojechaliśmy na umówione miejsce w Wetlinie ... a tam Kuby nie ma! Czekaliśmy dość długo. Nagle minął nas niesamowity samochód z holenderską rejestracją, a w nim rozanielony Kuba. Samochód przyśpieszył, minął nas i pojechał dalej ... Kuba nie wysiadł. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Czyżby Kuba porzucił nas dla Holendra?! Wszystko wyjaśniło się dopiero po jakimś czasie, gdy Ania z Daga wyruszyły na jego poszukiwania. Wtedy dowiedzieliśmy się, że Kuba się po prostu zagadał ... W Wetlinie rozbiliśmy się za pubem o nazwie "Baza ludzi z mgły". Ruszyliśmy na spacer w góry. W końcu byliśmy już w Bieszczadach! Kiedy wracaliśmy, to spotkaliśmy (ku wielkiej radości wszystkich) - Asię Drewnowską, Martę Imbrę i rodzeństwo: Martę i Maćka Stachowskich. Oczywiście nie był to przypadek, umówiliśmy się w Wetlinie. Daga odetchnęła, ciesząc się, że udało nam się spotkać (z doświadczenia klubowego wiemy, że z tymi spotkaniami bywało różnie). W nocy, burza z piorunami rzucała naszymi namiotami. Na szczęście te nie poddały się tak szybko i zbytnio nie przemokły. Tylko u mnie i Grażyny przez namiot przepływała wtedy malutka rzeczka i utworzyło się malutkie jeziorko.

23.07.
Cały czas lało. Nie było mowy o wyjściu na szlak. Siedzieliśmy więc w pubie i piliśmy, piliśmy, piliśmy, pilismy. Jak długo jednak można było?! Po jakimś czasie nie wytrzymaliśmy i założywszy na siebie wszystkie ochrony przed deszczem - wyruszyliśmy zdobyć Smerek. Oczywiście zdobywaliśmy go w niemiłosiernym błocie. Gdy dotarliśmy do przełęczy, to zaczęło jeszcze wiać, jak diabli. No i mgła była tak ogromna, że ledwo widzieliśmy siebie nawzajem. Stanęliśmy jednak pod krzyżem na Smerku. Po zrobieniu zdjęcia, szybko ruszyliśmy w droge powrotną. Do przełęczy poruszaliśmy się niebywale ostrożnie, a potem jak najszybciej po prostu zbiegliśmy z 1000 m n p. Umówiliśmy się, że kto pierwszy wpadnie niecelowo w błoto, ten dostanie od reszty wino z kija. Wygrał Maciek. Rozgrzaliśmy się w pubie. Oczywiście przy w.w. winie z kija.

24.07.
Rano obudziła nas, ku wielkiemu zdziwieniu, Janka Owczarek. Z racji brzydkiej pogody w Wetlinie, uciekliśmy do Ustrzyk Górnych. Rozbiliśmy się na podwórku u gospodyni i poszliśmy na spcer. Weszliśmy na Szeroki Wierch. Wieczorem usiedliśmy na polu z gitarą i przy latarce długo wyliśmy do księżyca. Wreszcie! Świt przypomniał nam o śnie - jedni na sianie w stodole, pozostali tradycyjnie w namiotach.

25.07.
Od rana Daga biegała po całych Ustrzykach, szukając Mirka Dudzińskiego i zostawiając dla niego wiadomości. Miał on tego dnia dołączyć do nas. Niestety w góry musieliśmy ruszyć jeszcze bez niego. Dzień był niesamowicie gorący - upał. Ludzie marudzili. Brakowało wody, a my sobie wymyśliliśmy, że musimy przejść przez Rozsypaniec, Halicz, na Tarnicę i zejść przez Szeroki Wierch do Ustrzyk. W sumie dobre dziesięć godzin marszu. Dzięki napotkanemu żródełkowi wody, udało nam się te plany zrealizować. Trud wędrówki wynagradzały cudowne widoki. Na nocleg dotarliśmy dość późno, ale mieliśmy jeszcze siłę by uściskać Mirka, który wreszcie dojechał. Postanowiliśmy zjeść uroczystą kolację w knajpie. Zasłużyliśmy na to. To tam Maciek zamówił legendarnego już pstrąga, na którego czekał wściekle głodny tyle samo czasu, co i Mirek na pstrąga ... tyle tylko, że w Chinach. Może tutaj też najpierw go łowią, walcząc z bestią długo i zawzięcie; potem patroszą; by wreszcie usmażyć?! Wyruszyliśmy jeszcze na kąpiel w rzece. Bystry nurt dodał nam siły. Daga i Maciek wyruszyli natomiast na kąpiel pod prysznic, zakradając się na pobliską plebanię. Nocą znowu wyliśmy do księżyca. Piliśmy też szampana, ponieważ Kuba obchodził wtedy swoje święto.

26.07.
Tego dnia wyruszyliśmy na Połoninę Caryńską. Część osób poszła jeszcze z Mirkiem przewodnikiem na Wielką i Małą Rabkę. Tego dnia Ania miała imieniny i z tej okazji zbierała przez cały dzień jagody, z których później przy pomocy kilku dodatków (takich jak ryż, śmietana i cukier), przygotowała nam wielką ucztę. Pyszna to była strawa. Dziękujemy Aniu! W zamian za to, w prezencie od nas, dostała cieplutkie pierogi. Z jagodami, oczywiście. Wieczór spędziliśmy w knajpie.

27.07.
Wybraliśmy się na Bukowe Berdo. Miejsce to jest niesamowicie ładne: skałki, jarzębiny, czarne jagody, widoki naprawdę piękne. Wieczorem, oczywiście, znaleźliśmy się wszyscy w knajpie. Gdy tą już zamknęli, usiedliśmy przed nią,  stole, przytulając się do siebie. Całą noc zabawiał nas Maciek. Chyba dawno wszyscy się tak mocno nie śmialiśmy. Tego nie da się opisać i chyba powtórzyć też nie. Tej nocy wszyscy już spaliśmy razem na sianie w stodole.

28.07.
Rano wróciliśmy do Wetliny, skąd mieliśmy zamiar - wreszcie - wybrać się na Połoninę Wetlińską. Tym razem nie rozbiliśmy namiotów, tylko znaleźliśmy gościnną stodołę z pachnącym sianem. Wyruszyliśmy na Połoninę Wetlińską pomimo deszczu, wiatru i mgły. W połowie drogi na przełęcz roziedliśmy się wygodnie, opatuliliśmy pelarynami i rozmawialiśmy ... po czym wróciliśmy do Wetliny. Znowu, przez fatalną pogodę, nie udało nam się wejść na Połoninę. Trzeba będzie tam wrócić. Tego wieczora opuściły nas (oczywiście "stopem") Ania i Marta Imbra. W nocy siedzieliśmy w  "Bazie ludzi z mgły". Świtem wleźliśmy na siano.

29.07.
Przez sen pożegnaliśmy Jankę. Był to bowiem dzień wyjazdu z Bieszczad. Po południu uściskaliśmy Mirka, który postanowił jeszcze zostać. Zapakowaliśmy się w autobus. Po drodze wysiedli Daga z Maćkiem, którzy wracali do Szczecina. Reszta pojechała do Sanoka, gdzie po dniu pełnym wrażeń, pożegnaliśmy Grażynę. Pozostali zaś pojechali do ... Suwałk.

- Podczas całego rajdu popijaliśmy Tymbark, który niemalże stał się napojem kultowym.
- Popularnymi wyrażeniami były: "chamówa" i "chamstwo i drobnomieszczaństwo", wypowiadane z odpowiednim akcentem.
- Sesje zdjęciowe wykonywane były najchętniej na sianie, ewentualnie przy studniach z żurawiami.
- Szkoda, że tak rzadko słychać było muzyke Deep Purple, o której Maciek - muzyk ciągle mówił, i której mu bardzo brakowało.
- Za zbieranie jagód Ania i ja musiałyśmy myć gary. Cóż, inni musieli na nas czekać na szlaku, podczas gdy my się obżerałyśmy.
Cały rajd miał niesamowitą atmosferę i oby było takich więcej!

Marysia Maliszewska

Właśnie! Aby choć w pewnym stopniu zachować tę niesamowitą atomosferę, wracaliśmy do Sz-na przez Suwałki, gdzie Marysia gościła nas przez kilka dni. Sprawdziła się jako gospodyni (serwując gofry w środku nocy), jak i świetna przewodniczka. Mieliśmy wycieczkę nad Hańczę, Cisową Górę, z której widać siedem pięknych jezior; pływaliśmy w Krzywem o zachodzie słońca. Poznaliśmy też wspaniałe miasto Suwałki, gdzie mąkę i cukier można kupić tylko na stacji Statoil, a ludzie piją piwo Hańcza (nie opisują smaku, radzą (nie radzę ... ) spróbować). Suwalszczyzna jest piękna i wspominamy ją tak samo miło jak cały rajd. Marysiu, dziękujemy za gościnę!

Martula i Staff

© AKT „Kroki” Web Design Team             Grafika: Wojciech Kostecki